Na śniadanko w hotelu mogliśmy wybrać między daniem indyjskim, shans'skim i kilkoma innymi. Moje indyjskie chappati było przepyszne.
Przed 9tą wyruszyliśmy w trasę. Nasza grupka składa się z: Joy (Chinka), Jake'a (Amerykanin), pary Szwajcarów, przewodnika Min Min i kucharza, który szedł swoim temptem i spotykaliśmy go dopiero podczas posiłków.
Pierwsze 2 godz prowadziły pod górę, ale bez specjalnej zadyszki. Widoki naprawdę ładne. Szkoda, że nie ma jak w Wietnamie tarasów ryżowych, gdyż wszystko pięknie się akurat zieleni i kwitnie więc widok byłby genialny. Są za to tysiące drzewek herbacianych i czarny sezam kwitnący na żółto jak nasz rzepak. Rośnie też brązowy ryż, ale on nie wymaga specjalnie tarasów.
Jemy przepyszny lunch - znów chappati, zupa z fasoli i kukurydzy, sałatki i owoce.
W pierwszej wiosce okrążają nas brudne i kaszlące dzieciaki. Wchodzimy do szkoły, robimy sobie z brzdącami zdjęcia, dorośli zapraszają nas, abyśmy obejrzeli wnętrze ich domu. I, w przeciwieństwie do Wietnamu, nie chcą nic w zamian.
W połowie drogi złapała nas okropna burza. Nasza trasa akurat prowadziła w dół. Lało potwornie. Gliniasta ziemia zmieniła się szybko w istną ślizgawkę. Dla nas w tenisówkach i Jake'a w sandałach nie wywrócenie się to był prawdziwy wyczyn. Całe buty oblepiły się czerwonym błotem. Jakoś udało się zejść na dół do torów. Dalej maszerowaliśmy torami aż do stacji kolejowej. Przestało padać , ale stopy i tak pływały w butach. No i zrobiło się dość chłodno.
Na dworcu czekaliśmy na przyjazd pociągu, aby zobaczyć handel jaki odbywa sie między mieszkańcami okolic a pasażerami. Sprzedają głównie kwiaty dla Buddy, jedzenie, niezidentyfikowane drewienka (może na tanakę?) i owoce. Spotkaliśmy dwie Polki i parę z Niemiec, z którą zamieniliśmy kilka zdań w Bago. Mimo że nie palimy, spróbowaliśmy tutejszego papierosa w liściu tytoniu - bardzo delikatny.
Ostatnia wioska jest też naszym miejscem noclegowym. Dorośli domownicy idą spać do kuchni w budynku obok, a my zajmujemy podłogę w głównym pomieszczeniu i jednym małym pokoiku. W kolejnym pokoiku będą spały Birmańskei dzieci, które przyjdą już po naszym zaśnięciu. Pod nami, na parterze stoją krowy z cielakami. Oczywiście nie ma prądu ani bieżącej wody. Staramy umyć się jakoś polewając wodą z betonowej bali i załatwiamy się w dziurawym i bardzo brudnym drewnianym wychodku.
Siedząc na podłodze przy okrąglym stole, przy świecach, jemy znów pyszny posiłek- kurczak curry, zupa z dynii, owoce. A potem rozmowy i śmiechy. Trafiliśmy na ciekawą ekipę, wszyscy podróżują miesiącami więc mają wiele do opowiadania.
Noc jest chłodna. Bambusowe ściany niezbyt chronią przed górskim powietrzem. Kiepsko śpię, dzięki czemu jestem świadkiem jakiejś domowej awantury między kobietą a mężczyzną. Nieźle sie na niego wydzierała i nie jestem pewna czy czasem nie doszło do rękoczynów. To jednak nic takiego..podobno znajome Polki obudziło w nocy zarzynanie świni.. he he, dobranoc
Koszt trekkingu: 27000 kyatów (100zł) na os za 3 dni (w tym noclegi, jedzenie i transport bagażu do Nyuang Shwe)