Oprócz nas w autobusie była tylko jeszcze jedna para białych, ze Szwajcarii.
Kiedy o 2giej w nocy autobus zatrzymał się w jakimś ciemnym, śpiącym miasteczku i oświadczono nam, że jesteśmy w Meikitila, nikt z naszej czwórki nie chciał w to uwierzyć. Przecież mieliśmy dotrzeć do celu dopiero za 2-3 godz!!! No i wysadzili nas na opustoszałą i ciemną ulicę. I co teraz..?
Już po chwili otoczyła nas gromada młodych Birmańczyków na skuterach i rozpoczęły się ciężkie negocjacje jak tu dotrzeć do Kalaw o tej porze. Minibusy jeżdżą dopiero od 5:30, a pick-upy od 3:30. Byliśmy na przegranej pozycji - nas 4ka chcąca jak najszybciej dotrzeć do celu, ich kilkunastu. Musieliśmy przepłacić - za nienormalne 12,5 tys na os zabrano nas ok. 3ciej pick-upem do Kalaw. Najpierw zaproponowano miejsca na dachu, potem wciśnięto nas na siedzenie, na którym nie mogliśmy się ani wyprostować ani ruszyć nogami. Po dyskusjach Szwajcarzy zostali we dwójkę na owej ławeczce, a my usiedliśmy z kierowcą. 5 godzi męki. Na dworze może 10 stopni, ale żadnych szyb w drzwiach. Wiało zimnem, pozostałości po gałkach wbijały się w ciało,a drążek skrzyni biegów zmuszał Grzesia do spędzenia tego czasu na jednym pośladku. Do tego kręta i niezwykle dziurawa piaskowa górska droga. Naprawdę jestem z siebie dumna, że zasnęłam na jakieś 2 godziny! Za to widoki, gdy się rozjaśniło, bardzo ładne.