Z rana zorganizowana wyprawa mini-busem do Bac Ha na niedzielny targ Kwiecistych Hmongow. Kolejnu szalony wietnamski przewodnik zaspiewal nam "Yesterday" i piosenke o Cho Hi Minhu przez swoj maly megafon (z ktorym sie nie rozstawal) :-)
Sam targ dosc nas zawiodl. Wiekszosc jest zrobiona pod turystow - pamiatki i pamiatki. Prawdziwa jest czesc ze zwierzetami (konie, bawoly, swinie i psy) , spozywcza i gastronomia. No i tam bylo najciekawiej choc nie wesolo. Znow psie lapki na talerzu, swinie duszace sie w workach, zabijane kury itd. I mnostwo pieknych szczeniakow. Na szczescie dopiero pozniej dowiedzilam sie, ze szczeniaki sprzedaje sie wlasnie na mieso...
W planie byla tez pobliska wioska Ban Pho. Bardzo ladnie polozona na wzgorzach, mocno zadrzewiona i z pieknym widokiem. Zwarta zabudowa i brak sklepikow dla turystow sprawily, ze wygladala realniej niz te z Sapa. Niespodziewanie podjechalismy do jeszcze jednej wioski, gdzies w okolicach Lao Cai. Tu juz zupelnie bez turystow. Swietny pol godzinny spacer wsrod domow, palm, tarasow ryzowych i stawow. Mieszkancy poczestowali nas lepkim ryzem z orzechami. A zeby podniesc adrenaline, nasz zwariowany przewodnik kazal nam przekroczyc rzeke idac po ledwo sie trzymajacym bambusowym mostku. Naprawde cale szczesie, ze pod nikim sie nie zarwal bo niewiele brakowalo. Wszyscy bylismy pod wrazeniem tego dziwacznego pomyslu.. Zobaczylismy tez przejscie graniczne z Chiami i wrocilismy do Lao Cai.
Godziny do nocnego pociagu spedzilismy w towarzystwie znajomej Amerykanki, ktora od 7 miesiecy podrozuje samotnie po Azji. Na kolacje jakis dziwny ryz z miesem z ulicy za jedyne 15000d (2,2zl) i do lozeczka znow w 6-osobowej kabinie typu hardsleeper. Pa, pa gory!