Zaczęliśmy od najbardziej południowego półwyspu i dojechaliśmy na jego sam koniuszek, czyli Mizen Head. Jest tam dawny punkt sygnalizacyjny (coś a la latarnia morska) na najbardziej wysuniętych skałkach. Płaci się 6 Euro i można przejść się aż na sam koniec, na różne punkty widokowe, a także zwiedzić wystawy poświęcone życiu w takich miejscach. Dodatkowo można spróbować wypatrywać wieloryby i delfiny. Widzieliśmy kilka razy czubek płetwy i strumień wody wypuszczony w górę, ale niestety "to coś" nie zdecydowało się wyskoczyć i zaprezentować. Prawdopodobnie wieloryby lub delfiny były w dwóch obserwowanych przez nas i innych ludzi miejscach, ale skończyło się na gdybaniu. Miejsce warte zwiedzenie.
Sam półwysep słaby widokowo, gdyż większość drogi nie prowadzi brzegiem i ,jak to zwykle w Irlandii, wąska droga obrośnięta jest krzakami.
Dalej, przejeżdżając po drodze przez kilka malowniczych miejscowości dotarliśmy do płw. Beara i zrobiliśmy autkiem tzw. Beara Ring. Od strony południowej widoki niespecjalne. Ciekawie i bardzo malowniczo robi się od samego czubeczka z kolejką linową na poblisko wyspę, i dalej jadąc wzdłuż północnego brzegu. W szczególności dwie okolice były śliczne: za Allihies i na najbardziej na północ wysuniętej części przed Ardgroom.
Na wieczór wróciliśmy do Cork. Nocleg w dużym hostelu grupy Internation Hostels, 2km od centrum. W pełni wyposażona kuchnia, wifi, jadalnia, sitting room itd. Fajnie. Wieczorkiem ostatni Guinness w tym samym pubie, co w pierwszy wieczór po przylocie i padnięci idziemy spać. Jutro powrót do domku.