I znów pobudka ok 4:30 w nocy, po 5ej wsiadamy do tuk tuka i podjeżdżamy niezbyt daleko, ale ze względu na dzieci, jak najbliżej wejścia na szczyt Little Adam’s Peak. Na dworze jest ok 14stopni więc ubrani na cebulkę w ogóle nie marzniemy. Idziemy z latarkami wśród herbacianych tarasów aż dochodzimy do schodów i wspinamy się na szczyt. W sumie z tego miejsca zajęło to może 20 min. Na szczycie było już 6-8 osób i kilka jeszcze doszło. Szczyt jest dość mały. Z jednej strony jest widok na Ellę, z drugiej na Ella Rock, a z trzeciej na wschód słońca i okoliczne wzniesienia. Spędziliśmy na szczycie prawie godzinę. Chłopaki wchodzili dzielnie, ale czekanie na szczycie na wschód słońca w ogóle im się nie podobało. Jak to powiedział Pawełek z grobową miną „Wolę się kąpać w gruzach niż tu być!” ;) ha ha bywa i tak.. Za to w drodze powrotnej Paweł szedł dziarsko, a Wojtek jak ta katarynka „ możemy złapać tuk tuka?” Uff.. powrót zajął nam jakieś 45 min. Dotarliśmy do pokoju ok 7:40 rano. Zjedliśmy śniadanko i poszliśmy spać.
Po południu w planie była kolejna fabryka herbaty, tylko że dziś niedziela i okazało się, że o 14ej zamykają. Także jutro będzie intensywny dzień.. Poszliśmy więc na obiad. Czytałam przed wyjazdem, ze w Ella warto dzieciaki zabrać na czekoladowe rotti. Dostali więc rotti z czekoladą i czekoladą i bananem, do tego obowiązkowo sok z arbuza . Ja wreszcie zjadłam tutejsze chicken curry, które było zresztą bardzo dobre, choć dla mnie, jak większość dań tutaj, za ostre. Następnie szukaliśmy KONIECZNIE NIEBIESKIEGO tuk tuka ( bo niebieskim jeszcze nie jechaliśmy !) i pojechaliśmy na słynny tutaj Nine Arches Bridge - piękny most wiaduktowy z epoki kolonialnej, rodem z Harrego Pottera. To, że dotarliśmy tam tuż przed przyjazdem pociągu bylo zupełnym przypadkiem. Wiązało się to jednak z dużą ilością turystów na wiadukcie, ale tez fajnym przeżyciem . Wyprawa na wiadukt bardzo się chłopcom podobała, gdyż mogli zrobić coś, czego NIGDY, PRZENIGDY NIE WOLNO im robić w Polsce… spacerować po torach!!! Na Sri Lance czy w Indiach chodzenie torami jest czymś normalnym. Pociągi jeżdżą rzadko, a przede wszystkim wolno wiec gdy nadjeżdża, po prostu schodzi się na pobocze. W takich okolicach jak ta, jeżdżą ok 20-30km/h. Jakieś pół godzinki czekaliśmy na pociąg ( ten sam, którym my jechaliśmy) i jak przejechał przespacerowaliśmy się na drugą stronę i przez tunel. Kolejny pociąg dopiero za kilka godzin. Chłopcy zajadali ciepłą kukurydzę i popijaliśmy sok prosto z kokosa. Wieczorem relaks na tarasie. :)